Akt I: Rozdział 1

 Cześć Kochani!


Tak, jak zapowiadałam na Instagramie, dziś pojawia się pierwszy rozdział tekstu, nad którym pracuję. Całość będzie składać się z dwóch części, gdzie będziecie mogli poznać tę historię z dwóch stron barykady. Przed Wami już dziś pojawią się pierwsi bohaterowie.


Nie będzie pewnie dla Was zaskoczeniem, że historia opowiada o wątkach romantycznych między dwoma mężczyznami. Wiem, że długo mnie nie było, ale z góry mówię, że choć tematyka nie zmieniła się za bardzo, staram się wciąż rozwijać, tak, aby przyjemniej się Wam czytało.


Kawa po irlandzku to opowieść o dwóch mężczyznach spotykających się czystym przypadkiem w świecie sztuki. W ich wspólnej historii kawa odegra dużą rolę. W końcu kto nie lubi napić się aromatycznego napoju bogów w doborowym towarzystwie?


Enjoy!

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~


Przeprowadzki nigdy nie są łatwe. Szczególnie, jeżeli jest się do nich zmuszonym. Miałem do wyboru poszukać czegoś blisko mojego poprzedniego miejsca zamieszkania i zostawić wszystko, tak jak było. No, prawie wszystko. Tak pewnie zrobiłaby większość ludzi. Jeszcze kilka dni temu, ja też tak bym właśnie postąpił. Niestety, czara goryczy się przelała. Każdy ma swoje limity, a ja osiągnąłem swój. Spakowałem wszystko, co było mi niezbędne, nie kłopocząc się resztą, wsiadłem w samochód i pojechałem. Wylądowałem w Warszawie. Jakieś pół kraju dalej niż zazwyczaj bym planował. Wynająłem małą kawalerkę niedaleko metra i zmieniłem pracę. Na szczęście o nią chociaż nie musiałem się martwić. Szybko dostałem dwie równoległe posady, które akurat wystarczały na pokrycie rachunków, jedzenia i ewentualnie jakieś taniej rozrywki od czasu do czasu. Na co dzień wszystko było w najlepszym porządku. Czasami tylko siadałem i wgapiając się w ścianę, zastanawiałem się, co mnie podkusiło do tego, żeby tu przyjechać. Wtedy bardzo szybko przypominałem sobie powód i od razu uznawałem, że była to najlepsza decyzja w moim życiu. Tego wieczora byłem wybitnie przygnębiony, więc, niewiele myśląc, chwyciłem za telefon i wykręciłem numer starego znajomego, nie będąc nawet pewnym, czy wciąż go miał. Po chwili ktoś odebrał niewyraźnym „halo”, stłumionym przez odgłosy z tła.

– Um, dzień dobry. Arek? – zagadnąłem niepewnie. W odpowiedzi usłyszałem najpierw jakieś ciche szamotanie, a potem odgłosy z tła ucichły.

– Tak, a kto mówi? – odpowiedział już znacznie wyraźniej.

– Julian. Julian Rodhe. Nie wiem, czy mnie pamiętasz… – zacząłem z niewiadomego powodu czuć niejakie zdenerwowanie.

– Rany Julek! – wykrzyknął tylko do słuchawki, a ja zmarszczyłem nos, słysząc swoje stare przezwisko i zaczynałem żałować, że wpadłem na ten głupi pomysł dzwonienia do niego. – Kopę lat! Co słychać?

– Jesteś wolny? Znaczy wieczorem. Bo mam ochotę na piwo jak za starych, dobrych czasów – zapytałem wprost, nieco plącząc się na początku.

– Słuchaj, stary. Ja zawsze chętnie, tylko widzisz, mieszkam w Warszawie, więc… – zaczął.

– No właśnie ja też. Dlatego pomyślałem o tobie. Co ty na to? – przerwałem mu, czekając na odpowiedź. Miałem zdecydowanie dość siedzenia w czterech ścianach.

– Dzisiaj dwudziesta pod metrem na centrum. Znam dobrą knajpkę. Co ty na to? – Szybko odbił piłeczkę, a ja bardzo chętnie się zgodziłem. – Mogę kogoś zabrać?

– Jasne. Ja tu w sumie nikogo nie znam, więc tym lepiej – odparłem od razu.

– Okej, to zgarnę ze sobą kogoś. W razie czego dzwoń. – Usłyszałem w odpowiedzi jego zadowolony głos.

– Jasne, dzięki. Do zobaczenia – rzuciłem do słuchawki i zakończyłem połączenie. Spojrzałem na zegarek. Było dopiero kilka minut po czwartej, więc postanowiłem pójść pobiegać. Miałem wystarczająco dużo czasu, żeby zrobić małą przebieżkę po lesie bielańskim, a potem wyszykować się i zjeść coś przed wyjściem.

Moje życie było nudne, ale uporządkowane. Co najważniejsze, byłem niezależny. Mogłem wyjść, kiedy chciałem, i robić, co tylko żywnie mi się podobało. Dziwnie było myśleć o tym, że zaraz skoczę na piwo, nie wiem, o której wrócę, a nikt nie będzie mi suszył o to głowy. Mogę przyjść wstawiony o trzeciej nad ranem i nie usłyszę ani słowa na ten temat. Nie mam od kogo. Na tę myśl serce ścisnęło mi się nieprzyjemnie. Miałem dwadzieścia sześć lat i zaczynałem od zera. Bez bagażu. Bez znajomych. Bez rodziny. Przynajmniej na razie. Kiedyś im przejdzie.

Tymczasem porzuciłem myśli o tym i postanowiłem, że nie czas na to. Musiałem w końcu zacząć cieszyć się życiem. Moim życiem, nie tym ustawionym pod linijkę i to w dodatku nie moją. Tak dawno nie miałem okazji podejmować samodzielnie ważnych decyzji, że mimo kilku tygodni spędzonych tu, wciąż to wszystko mnie w pewien sposób przerażało. Zawsze byłem odpowiedzialny i poukładany. Teraz też do jakiegoś stopnia tak było, ale każda większa zmiana to jednak doza zamętu wpleciona sprytnie w moje życie.

Tych kilka krótkich godzin szybko zleciało i ani się obejrzałem, a siedziałem na ławce w jednej z knajp niedaleko politechniki i piłem piwo z przyjacielem z liceum i, jak podejrzewałem, jego chłopakiem. Gdy ten poszedł zamówić kolejne piwo, klepnąłem Arka w ramię i nachyliłem się do niego, uśmiechając się porozumiewawczo.

– Jak długo jesteście razem? – zapytałem, pilnując, żeby nie mówić za głośno, ale tak, by on mnie usłyszał. Od razu zrobił wielkie oczy i rozejrzał się wokoło.

– Co? Ale… Słuchaj, nie mów tego przy nim. Jest w szafie i nie chce z niej jeszcze wychodzić. Zabije mnie, jak się dowie, że ktoś o nim wie – powiedział prosząco, ale tylko przewróciłem oczami. No przecież nie będę na siłę chłopaka zmuszał do zwierzeń w tym temacie. – Jesteśmy aż tak oczywiści?

– Bardziej. To było widać od pierwszej minuty. No, ale w sumie ciebie dobrze znam, a poza tym sam jestem biseksualny, więc mój gej radar działa całkiem znośnie. – Wzruszyłem ramionami.

– Co? Ty jesteś bi? Od kiedy? –  Spojrzał na mnie podejrzliwie, a ja roześmiałem się na głos.

– Od kiedy miałem jakieś cztery lata i całowałem się z kolegą w przedszkolu. Doszedłem do wniosku, że lubię chłopców, ale tydzień później całowałem się z koleżanką i stwierdziłem, że dziewczynki też nie są złe – wytłumaczyłem spokojnie, z uśmiechem na ustach.

– Niby coś kiedyś mówiłeś, ale nie myślałem, że to na poważnie – dopytywał.

– Czemu? Nigdy tego nie ukrywałem, ale w liceum akurat poznałem Emilę i tak to się jakoś potoczyło – uciąłem temat, jednak Arek był dociekliwy.

– Właśnie, co tam u niej? Długo byliście razem – rzucił ot tak i obaj, zarówno on, jak i Wiktor, który właśnie wrócił z piwem, spojrzeli się na mnie zaciekawieni.

– Za długo. Przez nią tu jestem – odpowiedziałem zdawkowo.

– O! Przeprowadziliście się? – Patrzył się na mnie z zainteresowaniem.

– Ja się przeprowadziłem. Zdradziła mnie i to przelało czarę goryczy. Nie jestem cudem świata, ale nie dam sobą pomiatać – powiedziałem, wściekając się na nowo. – Spakowałem się, wsiadłem do auta i pojechałem przed siebie. Wylądowałem w Warszawie, znalazłem pracę i mieszkanie.

– Dobrze zrobiłeś. Suka z niej – zawyrokował mój znajomy, a ja westchnąłem ciężko, kiwając głową i upijając łyka piwa.

– Po tylu latach… Zaczynam od nowa i jakoś nie umiem się odnaleźć, ale zdecydowanie nie jest mi szkoda. Tyle, że nie znam tu nikogo. Wspominałeś wcześniej o jakimś znajomym? Mówiłem, że możesz napisać, żeby też wpadł – przypomniałem mu na koniec.

– On jest… Nieprzewidywalny. Pewnie przyjdzie, ale nie wiem kiedy. Znając życie to jeszcze poczekamy dobrą godzinę, jak nie lepiej. No i jest biseksualny. – Uniósł sugestywnie brwi, ale zaśmiałem się od razu, a jego chłopak wyglądał na przerażonego.

– Arek, co ty… – zaczął, spoglądając w moją stronę.

– Żadnego swatania. Byłem z Emilą o kilka lat za dużo, potrzebuję trochę odpoczynku, jasne? – Wycelowałem w niego palcem. – Wszystko, byle nie to. To może być nawet Mister Polski, ale ja na razie nie chcę związków.

– Każdy tak mówi. – Machnął ręką. – A jak się okaże w twoim typie?

– To zobaczymy. Nie chcę swatania na siłę. Na razie chcę mieć święty spokój. Szukam tylko znajomych do piwa.

– No przecież nie będę wmuszał w ciebie związku, ale chcę tylko upewnić się, że będziesz brał pod uwagę możliwość inną niż zestarzenie się w samotności. Smutno to brzmi i do ciebie nie pasuje – zawyrokował.

– Dzięki, stary. Obiecuję mieć oczy i uszy otwarte. Zresztą z tego, co pamiętam, to mi w liceum wszyscy wróżyli starość z książkami i kotami, dopóki nie poznałem Emilii – wypomniałem mu, ale tylko wzruszył na to ramionami. – Teraz by mi taka opcja nawet odpowiadała.

– On lubi koty, wiesz? Tylko nie może sam jednego mieć, bo by razem umarli z głodu. Tak będzie umierał z głodu w pojedynkę – zaśmiał się Wiktor.

– Misja my cię wcale nie swatamy rozpoczęta? – Spojrzałem na nich ironicznie. – A czemu niby umiera z głodu? Bezrobotny?

– Nie. Roztrzepany. To u niego tłumaczy wszystko, uwierz mi – powiedział Arek z pełnym przekonaniem.

– To już wiem, że nie mój typ. Drażnią mnie tacy ludzie – stwierdziłem.

– On bywa w tym wszystkim całkiem uroczy. Serio – dorzucił znów Wiktor, a ja postanowiłem zagrać Arkowi trochę na nerwach.

– Jak nie przestaniecie mnie swatać, to ja was zaraz zacznę. Byłaby z was bardzo ładna para – rzuciłem ze zwycięskim uśmiechem, przyglądając się, jak mój kumpel zabija mnie spojrzeniem, a jego chłopak z kolei nic sobie z tego nie robi.

– Za późno. My jesteśmy razem – odparł Wik i położył rękę na dłoni partnera.

– Wiedziałem! No wiedziałem, po tym jak na siebie patrzycie. – Uśmiechnąłem się z satysfakcją.

– W sumie, to jestem jeszcze w szafie… Ale skoro ty też nie jesteś hetero… – zaczął niepewnie Wiktor, a Arek wyraźnie roztkliwiony, ścisnął mocno jego rękę.

– W porządku. Na mnie nie patrzcie, ja jestem po prostu dziwny. Gratulacje, chłopaki. Jak długo jesteście razem? – dopytałem autentycznie ciekawy i zadowolony, że wreszcie zdawali się zejść z tematu moich związków.

– Osiem miesięcy. Poznaliśmy się na jego dwudziestych urodzinach. Znajomy mnie przywlókł ze sobą i poszło szybko. Może tydzień nam to zajęło? – Mój kumpel odpowiedział od razu, patrząc się z czułością na partnera.

– Fajnie. Nie spodziewałem się, tak na marginesie, że jesteś od nas tyle młodszy.

– Remik też. Znamy się jeszcze z gimnazjum. Był w równoległej klasie – odpowiedział z uśmiechem Wiktor, ale widząc moje nic nie rozumiejące spojrzenie, dodał od razu. – Znaczy ten kumpel, który ma dzisiaj przyjść.

– Ach, okej. – Pokiwałem głową. – Czyli dużo młodszy i roztrzepany. Nie, dziękuję.

– Ej, nawet mnie nie znasz. – Usłyszałem nad sobą. Spojrzałem do góry i zobaczyłem chłopaka stojącego nade mną. Był przystojny. Miał ładne, miękkie rysy twarzy i dłuższe ciemne włosy, które były dosłownie wszędzie. Patrzył się na mnie przez chwilę z niechęcią, po czym westchnął cierpiętniczo i usiadł na brzegu ławki, ściągając kurtkę.

– To jest właśnie Rany Julek – zaczął mój znajomy, a ja myślałem, że z miejsca go zamorduję. Chłopak za to odwrócił się do mnie, zmierzył mnie spojrzeniem i ostatecznie wyciągnął w moją stronę rękę.

– Remigiusz Zdanowski – przedstawił się sztywno. Nie znałem go jeszcze, a już mi to zachowanie do niego nie pasowało. Nie mniej jednak uścisnąłem mu dłoń.

– Julian Rodhe – odpowiedziałem. Wiedziałem już, że się nie polubimy. Wystarczyło jakoś przecierpieć spotkanie.

Jak się okazało, nie było to takie łatwe. Remik był niemalże alegorią roztrzepania i chaosu. Jego zdjęcie powinno znaleźć się pod tym hasłem w słownikach. Tak oto zostałem wyśmiany kilkanaście razy, oblany przypadkiem sokiem i podeptany. Byłem naprawdę blisko granicy mojej wytrzymałości. Należałem do ludzi cierpliwych i opanowanych, ale on wyraźnie działał mi na nerwy. Co więcej, zdawał sobie z tego sprawę i świetnie się w międzyczasie bawił. Szczególnie do gustu przypadło mu nabijanie się z mojego imienia. Tak jakby on miał dużo lepsze.

Niestety najgorsze miało dopiero nadejść. Jechaliśmy w tym samym kierunku, a Arek z Wikiem w przeciwnym. Musiałem go więc znosić całą drogę metrem. Zapowiadało się na kolejne kilkanaście minut katorgi, jednak, ku mojemu zdziwieniu, przejechaliśmy całość w ciszy. Dopiero, gdy miał wysiadać, odwrócił się do mnie i jak gdyby nigdy nic, stwierdził:

– To był odwet za piękne powitanie.

– Chcieli nas swatać, ja tylko powiedziałem, że nie jesteś w moim typie – obruszyłem się.

– Nieważne. Nie oceniam kogoś, kogo nie znam, to niemiłe – odparł i wstał szybko, niemal w biegu opuszczając metro, które właśnie wjechało na stację.

Nieco osłupiały wstałem powoli i również wyszedłem z pociągu, rozglądając się wokoło. Nie było już po nim śladu. Dawno zniknął na którychś schodach, a ja nawet nie miałem pojęcia których. Sam do siebie wzruszyłem ramionami i skierowałem się na prawo, idąc powoli ku powierzchni, a zaraz potem machinalnie wybierając drogę do mieszkania. Nie zwracałem uwagi na nic, po prostu chciałem już przyłożyć głowę do poduszki i zasnąć, zapominając o tym całym nadętym gówniarzu. Nie żałuję, co prawda, samego wyjścia, ale wolałbym spędzić je spokojnie w miłym towarzystwie, zamiast wysłuchiwać skarg, narzekań i przytyków. Na szczęście, był to pojedynczy przypadek. Lub tak mi się wydawało.

Cieszyłem się, że niedzielę miałem całkiem wolną od wszelkich zajęć, za to poniedziałek był moją osobistą katorgą. Miałem dwie grupy i dwa zajęcia indywidualne, przy czym musiałem przyznać sam przed sobą, że bynajmniej nie były to moje ulubione grupy. Nie znaczy to, że się nie starałem, ale mimo wszystko poniedziałek źle działał na mnie i na nich, bo żadne z nas nie potrafiło się do końca skupić. Dużo lepiej współpraca szła nam w środy, gdy mieliśmy drugie wspólne zajęcia, ale to też nie był szczyt moich marzeń. Ot, nie zgraliśmy się do końca. Nie łudźmy się, nawet najlepszy nauczyciel nie będzie uwielbiał wszystkich swoich uczniów i skakał pod niebo na ich widok. Smutne, ale prawdziwe.

Wstałem koło ósmej rano i poszedłem zaparzyć kawę. Uwielbiałem leniwe poranki, kiedy w tle leciała muzyka, a ja miałem chwilę dla siebie, żeby poczytać książkę i wypić w spokoju mój ulubiony, życiodajny płyn. Bez kawy nie funkcjonowałem. Wcale. Jedni palą, inni obgryzają paznokcie, a ja piję kawę. Wiem, że nie jest to zdrowe, ale tym będę się martwił później. Póki co niespiesznie rozpoczynałem dzień na nowo. Dopiero tu mogłem to robić. Przed przeprowadzką zawsze gdzieś biegłem, coś robiłem, gdzieś musiałem być. Teraz zacząłem doceniać spokój, jaki miałem i przywarł on do mnie, jakbyśmy od zawsze byli nierozerwalni. Ja i mój spokój, ja i moja kawa, ja i moja muzyka, ja i moje niemyślenie. Tyle nowych ja odkryłem ostatnimi czasy.

Niestety, leniwe poranki zazwyczaj bardzo szybko zmieniały się w ruchliwe dni i wiecznie zajęte wieczory. Do szkoły przychodziłem zazwyczaj godzinę przed zajęciami, żeby upewnić się, czy wszystko mam, i nadrobić to, czego nie miałem przygotowane. Dodatkowo zawsze znalazło się coś do zrobienia, prace do sprawdzenia, karty pracy do skserowania i oczywiście kawa do wypicia. Był ten moment, w którym uczniowie zaczynali się powoli schodzić i człowiek musiał zacząć uchodzić za porządnego, a do tego wydawać się produktywny. Na boku, gdy nikt nie widział, wzdychałem ciężko i do sali wchodziłem z uśmiechem, rozmawiając z uczniami pojawiającymi się po kolei. To nie jest tak, że tego nie lubiłem, ale jednak nie było to moją wielką pasją. Praca nauczyciela nie jest prosta. Bardzo często też nie jest nawet przyjemna. Tak jednak wybrałem i nie mogłem narzekać. Szczególnie pracując w szkołach językowych. Tylko czasem, gdy próbowałem o tym myśleć, wszystko blakło nagle. Dlatego też nie myślałem. Przynajmniej o tym.

Starałem się powtarzać sobie to, co w dniu wyboru studiów – tak będzie lepiej. Stabilna praca, możliwy rozwój, ciekawe godziny. Czego chcieć więcej? Przecież to wystarczy. A przynajmniej powinno. Nie miałem więc zamiaru narzekać. Nie na głos. Poza tym lubiłem pracę z ludźmi, a wynagrodzenie było wystarczające.

W wieku dwudziestu sześciu lat osiągnąłem szczyt. Byłem lektorem w szkole językowej, miałem akurat tyle pieniędzy, ile potrzebowałem, i ułożyłem sobie wszystko na nowo. Nieco prowizorycznie, ale zaczynałem się przyzwyczajać. Chciałem patrzeć na to w ten sposób i nie dopuszczać do siebie myśli, że chyba jednak bardziej dotarłem do ściany, która rozrosła się wokół i zaczęła się przysuwać niebezpiecznie blisko. Nie miałem drogi odwrotu ani drogi na przód. Osiągnąłem wszystko, co mogłem. Pozostało mi się cieszyć.

To, że narzekałem, nie znaczyło, że nie byłem dobrym nauczycielem. Przygotowywałem lekcje tak, aby były ciekawe dla moich uczniów. Starałem się ich jak najwięcej nauczyć i godzinami szukałem odpowiednich materiałów lub sam je tworzyłem. Rzadko korzystałem z podręczników, ponieważ większość z nich była tragiczna i zwyczajnie nie nadawała się do pracy, więc jeśli lekcja miała być ciekawa – jedna nocka z kawą w tę czy we wtę, co za różnica? Ważne, żeby materiały były na czas i przynosiły efekty.

Tym razem również miałem wszystko przygotowane z góry i na wszelki wypadek mały plan awaryjny, gdyby nowa gra się nie przyjęła. Na szczęście było całkiem w porządku. Nic nadzwyczajnego. Kilkoro uczniów pyskowało, stała dwójka próbowała być śmieszna, niestety jak zwykle z marnym skutkiem. Reszta przeszła bez fajerwerków. Ot, szara masa. Te wyróżniające się na tle grupy osobowości zazwyczaj albo sprawiały kłopoty, albo przyprawiały o migrenę ilością zadawanych pytań. Co gorsze, wychodząc z sali po zakończonym dniu, nie było możliwości odcięcia się od tego całkowicie. Z tyłu głowy zawsze zostawał jakiś taki sygnał ostrzegawczy, żeby czegoś nie przeoczyć, o czymś nie zapomnieć. Uczniowie też mieli problemy i być może szkoła językowa nie jest od wychowywania, ale nie da się przejść obok tego obojętnie.

Nie wpływało to zbyt pozytywnie na nastrój, jak można się domyślić. No, ale nie narzekałem. Dzień przecież i tak chylił się ku końcowi, a ja musiałem sprawdzić, czy mam wszystko, czego potrzebuję na kolejne lekcje. W natłoku tego wszystkiego, Remik uleciał gdzieś w niepamięć. Zwyczajnie zabrakło mi na niego czasu, a może też chęci? Tak, na pewno. Chęci również nie miałem.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

One shot - Nasz zwierzyniec

Powroty bywają ciężkie, ale przyjemne