11. Moje zmartwinie

Cześć i czołem!

Znowu z niewielkim poślizgiem, ale jednak!

Przed Wami nowy rozdział. Póki co wytrwale brniemy w historię ; >



(Nie, nie oglądam serialu Teen Wolf, ale znalazłam na yt tę piosenkę i tyle)



Komentarze, spostrzeżenia, uwagi..?


Enjoy!















Kiedy żegnałem się z nim na dworcu, ścisnąłem go mocno i powiedziałem ze ściśniętym gardłem.
- Dbaj o siebie. I jedz. Błagam cię, jedz.
- No przecież jem… - zaczął, ale kiedy zobaczył mój wzrok, ucichł.
- Uno, myślisz, że nie widzę? Jesz, ale kiedy myślisz, że nie patrzę, to mierzysz jedzenie takim spojrzeniem, jakbyś szykował się na spożycie trucizny albo gorzej. Po prostu… Jedz, okej? Nawet, jeżeli ci się to nie podoba.
- Dobra, uspokój się. A jak będziesz mnie tak dalej ściskał to pociąg odjedzie beze mnie – rzucił z kwaśnym uśmiechem i wywinął się z moich objęć, ostatecznie nie dając mi żadnego zapewnienia.
- Uno – stęknąłem na wpół błagalnie na wpół ostrzegawczo, ale nic to nie dało. W ostatniej chwili odwrócił się jeszcze i dodał.
- Nie martw się. Pa. – Niestety brzmiał przy tym na winnego. Świetnie, teraz na pewno nie będę się martwił, prawda?
- Kurwa – mruknąłem pod nosem i patrzałem za oddalającym się pociągiem. Miałem przed sobą tydzień na ogarnięcie głowy i przygotowanie się psychicznie do wyjazdu.
Powtarzałem sobie, ile tylko się dało, że będzie dobrze. Uno to przecież rozsądny facet. Może i z problemami, ale jednak rozsądny. Poza tym ma rodzinę. Na pewno jakoś da sobie radę, a ja na spokojnie pojadę się z nim spotkać, jak tylko wrócę z zawodów. Niestety rozmowy z nim nie napawały mnie optymizmem. Zawsze zręcznie uciekał od tematu, a ja nie czułem się komfortowo stawiając go pod ścianą, więc milczałem. Powtarzałem sobie raz po raz, że wytrzymam. Przecież to nic takiego. Wytrzymam na bank… Ostatecznie nie wytrzymałem. Na wszelki wypadek kupiłem dodatkowy bilet i już spakowany pojechałem do niego, mając cichą nadzieję, że po prostu wsiądzie ze mną w samolot i będę miał go pod ręką. Spotkaliśmy się na mieście w jednej z kawiarni na Świętojańskiej.
Siedziałem naprzeciwko niego i nie zdejmowałem z niego badawczego spojrzenia. Schudł. Może nie było to wiele, może dwa lub trzy kilo, ale ostatnio byłem wyczulony na takie zmiany u niego. Nauczyłem się go uważnie obserwować i reagować w porę, jeżeli tylko pojawiały się jakieś symptomy nawrotu choroby. Większość ludzi nie ma tylu nawrotów, ale w jego przypadku, czasem nawet trzy, cztery razy do roku, dlatego mam wrażenie, że nie jest do końca dobrze leczony. Nie mniej jednak, nie miałem zamiaru w to ingerować, tylko pomagałem, jak mogłem. Niestety, czekał mnie trzytygodniowy wyjazd na zawody i szczególnie teraz nie chciałem spuszczać go z oczu.
– Uno, proszę cię, jedź ze mną – zaproponowałem mu, niemal błagalnym głosem.
– Błagam cię, co ja będę tam robił? Daj spokój – starał się mnie za wszelką cenę zbyć, ale coś mi mówiło, że on wiedział, że ja doskonale zdaję sobie sprawę z jego stanu zdrowia.
– Możesz wziąć wszystkie te swoje tomiszcza potrzebne do twoich badań. Miałbyś co robić, kiedy ja będę na treningach, a podczas głównych treningów i zawodów może byś mi tak pokibicował? – dorzuciłem zachęcająco.
– Tymek, nie. Wiem, o co ci chodzi i nie. Nie musisz mnie pilnować na każdym kroku – poirytował się.
– Uno – jęknąłem, po czym zniżyłem głos. – Ja się po prostu martwię. Czy to źle, że chcę żeby wszystko było w porządku?
– Tymek, nie wyciągaj tej karty. Nie mam zamiaru poddać się tym twoim słówkom. Wiem, że się martwisz i dziękuję, ale musisz mi pozwolić na trochę luzu. Wiem, że nie jestem w najlepszej formie, ale zaufaj mi, poradzę sobie z tym. Zanim wrócisz będzie po wszystkim, okej? Muszę sam dać sobie z tym radę, dobrze?
– To nie tak, że ci nie ufam. Po prostu się martwię, ale masz rację. Nie mogę ciągnąć cię ze sobą wszędzie. Będziesz dzwonić?
– Jasne, że będę. Nie bój żaby, ani się obejrzysz, będziesz z powrotem i skoczymy na jakąś dobrą kolację – powiedział lekko. Pochyliłem się nad nim i pocałowałem go. Miałem tylko nadzieję, że miał rację.
Poleciałem sam. Czekały mnie ostatnie treningi i zawody. Całość odbywała się w słonecznym Madrycie. Być może i zwiedzanie byłoby całkiem przyjemne, ale treningi w tym upale nie koniecznie mnie zachwycały. Jedyną zaletą było to, że płynnie posługiwałem się językiem hiszpańskim. Mogłem go trochę odkurzyć i poćwiczyć rozmowy. W sumie mógłbym też rozmawiać po hiszpańsku z Radkiem, ale poza szczególnymi momentami, jakoś nigdy nie bardzo korzystaliśmy z naszej znajomości języków obcych. Czasem w łóżku któreś z nas używało pieszczotliwych określeń głównie po hiszpańsku, bo trzeba było przyznać, że działało to podniecająco na nas obu.

Dzień za dniem treningi stawały się coraz bardziej uciążliwe. Nie byłem pewien czy to kwestia tego, że byłem w środku urlopu, czy moja choroba zrobiła jakieś postępy, ale byłem wycieńczony. Trener widocznie zauważył moją kondycję, bo trzy dni przed zawodami kazał mi przystopować i skupić się na rehabilitacji oraz przygotować psychicznie do zawodów. Byłem mu za to bardzo wdzięczny, szczególnie, że przez kilka ostatnich dni Uno nie odzywał się do mnie. Nie odbierał telefonów ani nie odpowiadał na SMS–y czy wiadomości na Internecie. Martwiło mnie to. Były trzy opcje. Numer jeden – był zajęty. Numer dwa – czymś go ostatnio uraziłem i nie chce ze mną rozmawiać, co zdecydowanie mi się nie podobało. No i w końcu istniał jeszcze cień szansy, że jednak nie podołał i wylądował w szpitalu, a co za tym idzie miał utrudniony kontakt z kimkolwiek i na bank nie chciał się do tego przyznać, nawet, jeżeli miał szansę napisania do mnie jednego, głupiego SMS–a. Nienawidziłem niepewności i bezsilności, a tak właśnie czułem się teraz. Nie byłem pewny tego, co się dzieje i czułem się bezsilny wobec wszystkiego. Nie mogłem zwyczajnie wsiąść w samolot i polecieć do niego, porzucając udział w zawodach. Jeżeli chciałem mieć jakąkolwiek szansę na start w Olimpiadzie, musiałem tu być. To nie tak, że sport był ważniejszy od niego. On był teraz moim priorytetem. Jeżeli coś będzie się działo, to jestem w stanie rzucić wszystko i jechać do niego, ale póki próbował zapewniać mnie o tym, że wszystko jest w najlepszym porządku, chciałem próbować osiągnąć swój cel. W takim więc nerwowym nastroju minął mi niemal cały ostatni tydzień. Również podczas wyścigu myślałem nie o zwycięstwie, a o nim. O tym, żeby jak najszybciej znów być blisko niego i upewnić się, że wszystko jest w porządku. Myśl o nim tak napędzała mnie do działania, że nie widziałem moich przeciwników, nie widziałem dobrze toru ani nie słyszałem dopingujących tłumów. Biegłem i dopiero, gdy przebiegłem metę zorientowałem się, co się dzieje. Po kilku sekundach zwolniłem i zatrzymując się rozejrzałem się dookoła. Tłum krzyczał, zawodnicy dalej biegli, a trener stał z wybałuszonymi na mnie oczami. Przez chwilę bałem się, że coś pokręciłem i wciąż miałem biec, ale każdy kolejny zawodnik zatrzymywał się przede mną. W końcu dobiegli do mnie koledzy z drużyny, którzy również mieli okazję dziś pobiec i niewiele myśląc wzięli mnie na ręce i zaczęli podrzucać. Nie bardzo wiedziałem, co się dzieje, dopóki nie zobaczyłem słowa „record” na jednym z bilbordów.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Akt I: Rozdział 1

One shot - Nasz zwierzyniec

Powroty bywają ciężkie, ale przyjemne