12. Moje zamieszanie


Hey!

A więc, rozdział 12. pojawił się dziś. Dlaczego? Normalnie byłoby "bo tak", ale dziś pojawiają się dwa powody. Jeden zwykły i jeden dość ważny.


Tak więc, z racji tego, że przestaję mieć coś takiego, jak czas wolny w ciągu tygodnia, dzień publikacji zostaje oficjalnie przeniesiony na niedzielę.


Poza tym powoli, acz nieubłaganie zbliżamy się do momentu, w którym nastąpi przerwanie publikacji "Numero Uno" na blogu, wattpadzie, sweeku i tym podobnych. Dlaczego? Tu powodów jest kilka. Przede wszystkim, do końca kwietnia opowiadanie to ma być gotowe do wydania, nie tylko w formie elektronicznej, ale (hopefully) również drukiem. Niestety  uwagi na chroniczny brak czasu, pisanie idzie nie tyle opornie, co powoli. Zostało prawdopodobnie jeszcze około dwustu stron, patrząc na fabułę i jej rozwój. Nie jest to zatrważająco dużo, ale nie jest to mało. Później przyjdzie również czas na wszelkie poprawki, uzupełnienia, skład... 

Nie chcę jednak wszystkich zostawiać z tym na lodzie teraz, zaraz, już, więc jeszcze kilku rozdziałów możecie się spodziewać. Wszelkie wiadomości, ewentualne statystyki czy inne informacje będzie można zdobyć na profilu na facebooku lub też na stronie internetowej, która powstanie już niebawem (możliwe, że w okolicach połowy grudnia).

Wszystkich niecierpliwych zapraszam na rozdział.

Enjoy!

















Pobiłem rekord ustanowiony na tych zawodach kilka lat wstecz. Nie myślałem, że to w ogóle było możliwe, a już na pewno nie w moim obecnym stanie.
– Tymon, co to miało być? Słaniasz mi się na treningach i ledwo stoisz, a teraz co? – Usłyszałem kpiący głos trenera, biegnącego do nas truchcikiem. – Dobry bieg, chłopcy. Wszyscy świetnie się spisali.
– Dziękujemy, trenerze – odpowiedzieliśmy chórem, a chłopcy w końcu postawili mnie na ziemię. Dopiero wtedy poczułem ogarniające mnie zmęczenie i aż zachwiałem się lekko. Trener podtrzymał mnie i pokręcił głową z dezaprobatą.
– Przybysz, nie mdlej przed medalami. Dzisiaj masz swoje święto. Jestem z ciebie dumny. Mówię ci, dotrwasz do tych igrzysk, jest coraz lepiej. Teraz będziesz miał zasłużony urlop to odpocznij.
– Jasne, dzięki trenerze. Obiecuję, że dopóki mogę, dam z siebie wszystko – odpowiedziałem naprędce i zacząłem kierować się do miejsca, gdzie powoli zbierali się wszyscy zawodnicy.
Przechodzący obok ludzie gratulowali mi sukcesu, a do mnie to wciąż nie dochodziło. Nawet, gdy stałem na podium z medalem i kwiatami, nie mogłem pojąć tego, jak udało mi się to zrobić. Niemal do końca dnia działałem jak na autopilocie. Szatnia, prysznic, autokar do hotelu, kolacja, toasty i rozmowy, szybki wywiad z dziennikarzami, kilka uścisków dłoni i wreszcie upragniony spokój. Gdy tylko wszedłem do hotelowego pokoju, padłem na łóżko i nie miałem już na nic siły. Niestety w tej chwili rozdzwonił się mój telefon. Licząc na to, że może jednak dzwoni Uno, chwyciłem za słuchawkę, ale niestety dzwonili moi rodzice. Wysłuchałem więc cierpliwie wszystkich gratulacji i innych miłych przymiotników na mój temat, po czym kazali mi grzecznie odpoczywać. Tak, jakbym miał siłę na cokolwiek innego. Nawet pakowanie się zostawiłem na kolejny dzień. Mimo iż wyruszaliśmy wcześnie rano, wolałem zrobić to potem. Zdążyłem nastawić budzik na trzecią rano i pogapić się chwilę w okno. Nie wiem nawet, kiedy zasnąłem. Obudził mnie dopiero jazgot wydobywający się z mojego telefonu. Na około było ciemno. Paliła się jedynie blada lampka obok mojego łóżka. Nie pamiętam, żebym ją zapalał, ale postanowiłem się tym kompletnie nie przejmować. Rzeczywiście nie było powodu, bo zastałem obok niej notatkę od trenera: „Nie dawałeś znaku życia, więc wszedłem. Nie spóźnij się na zbiórkę i nie śpij tak następnym razem”. Gdy nikt nie patrzył, trener był dla nas jak ojciec, karcił nas jak małe dzieci, dbał o to, żebyśmy chodzili wyspani, nie lubił, gdy któryś z nas dotykał alkohol i potrafił rzucić ciepłym słowem. Oczywiście to była nieoficjalna wersja, którą każdy z nas znał, ale milczał o niej zawzięcie. Według oficjalnych danych był surowym sukinsynem. Pozwalaliśmy wszystkim w to wierzyć. Tymczasem złożyłem koc, którym mnie przykrył i rozejrzałem się wokoło. Nie wypakowałem zbyt wiele rzeczy, więc tylko pozbierałem ciuchy z treningu i zawodów, po czym wziąłem długi odprężający prysznic i zebrałem wszystkie kosmetyki z łazienki. Ubrałem się i zrobiłem ostateczną rundkę po pokoju, sprawdzając wszystkie szafki. Upewniwszy się, że wszystko zabrałem, wziąłem torby i zszedłem na dół do lobby. Jak się okazało, byłem pierwszy. Zerknąłem na zegarek i zauważyłem, że jest ledwo po piątej. Do zakończenia zbiórki pozostało około dwudziestu minut i większość drużyny nie zbierze się raczej do tego czasu. Pojawił się natomiast trener mówiąc, że jest mile zaskoczony, że kogokolwiek widzi tak szybko, po czym zaciągnął mnie na przyspieszone śniadanie. Zazwyczaj nie jadałem z nim posiłków, więc było to dla mnie lekko krępujące, ale nie wypadało mi odmówić.
– Zajadaj Tymon, marnie wyglądasz.
– Oj, proszę nie przesadzać. Nie jest źle.
– Tymek, mówię serio. Słuchaj, weź dłuższy urlop. Zostało ci jeszcze trzy tygodnie, weź cztery albo pięć i odwiedź dobrego lekarza. Osiągasz świetne wyniki, jak nigdy. Naprawdę jestem dumny z twoich osiągnięć, ale martwią mnie z kolei twoje wahania kondycyjne. Raz tryskasz energią i bijesz rekordy, a potem chwiejesz się i słaniasz na nogach. Potrzebujesz dobrego odpoczynku i sprawdź czy to nie jest nic poważnego.
– Trenerze, ja doskonale wiem, co to jest. Lepiej nie będzie, ale póki co nie powinno być gorzej.
– Nie powiedziałeś mi nigdy, co ci jest. Tylko raz dzwoniłeś i panikowałeś, że wszystko rzucasz i niedługo przestaniesz chodzić, ale na razie to widzę, że z chodzeniem radzisz sobie świetnie – rzucił ironicznie.
– Poza moim lekarzem i rehabilitantem wiedzą tylko dwie osoby i nie chcę tego zmieniać – powiedziałem stanowczo.
– Dla dobra twojego i drużyny wolałbym wiedzieć – rzucił zmęczonym tonem.
– Dobra, ale to nie wyjdzie poza tę rozmowę – poczekałem cierpliwie, aż skinął głową. – Mam dystrofię mięśniową Beckera. Powoli zanikają mi mięśnie począwszy od nóg i bioder. Całość postępuje raczej powoli, więc powinienem do igrzysk dociągnąć. Może nawet trochę dłużej.
– Ja pierdziele i słyszę o tym teraz? Normalny jesteś? A gdyby na treningu coś się stało?! – podniósł głos, a ja pokręciłem ze śmiechem głową.
– Za wcześnie na takie krzyki. Właśnie dlatego nic nie mówiłem, żeby nie siał trener paniki. Wszystko gra. Wiem, ile mogę i będę walczyć do samego końca, żeby móc jak najwięcej i jak najdłużej – zapewniłem go. Widać, że nie było mu to wszystko w smak, ale postanowił nie komentować dalej mojej sytuacji i skinął głową. Aż do końca dnia nie odezwał się do mnie ani słowem. Dopiero, kiedy na lotnisku zaczynaliśmy rozchodzić się każdy w swoją stronę, trener złapał mnie i powiedział z wycelowanym we mnie placem.
– Pamiętaj, nie widzę cię tutaj przez najbliższe pięć tygodni. Zrozumiano?

– Tak jest! – odkrzyknąłem i pokręciłem głową z niedowierzaniem. Taki urlop to ja rozumiem, ale nie wierzę, że go dostałem. Zaczynałem dostrzegać niewielkie korzyści płynące z bycia chorym.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Akt I: Rozdział 1

One shot - Nasz zwierzyniec

Powroty bywają ciężkie, ale przyjemne